Back to homepage
Gazeta Uczelniana | 10.04.2023

Mamy jeden z najlepszych ośrodków w Polsce

Z dr hab. Agnieszką Mastalerz-Migas, prof. UMW, kierownik Katedry i Zakładu Medycyny Rodzinnej UMW, krajową konsultant w tej dziedzinie, pełnomocnik ministra zdrowia ds. wdrożenia opieki koordynowanej w podstawowej opiece zdrowotnej oraz najbardziej wpływową kobietą w ochronie zdrowia 2023 według plebiscytu "Rynku Zdrowia" rozmawia Alicja Giedroyć.

Początki medycyny rodzinnej w Polsce kojarzą się z Wrocławiem, a zwłaszcza z działalnością prof. Andrzeja Steciwki. Czy słusznie? 
Tak. Na pewno Wrocław był bardzo jasnym punktem na mapie Polski, kiedy powstawała ta specjalizacja i nadal takim pozostaje. Profesor Steciwko, pierwszy kierownik Katedry i Zakładu Medyny Rodzinnej na ówczesnej Akademii Medycznej we Wrocławiu, zorganizował prężnie działający ośrodek kształcenia lekarzy rodzinnych, stworzył system szkolenia studentów w praktykach lekarzy rodzinnych, ale również stymulował zespół do pracy naukowej. Pozostawił po sobie czworo samodzielnych pracowników naukowych. Poza mną to prof. Donata Kurpas, dr hab. Maria Bujnowska-Fedak, dr hab. Jarosław Drobnik. Żaden inny ośrodek w Polsce nie ma tak licznej kadry samodzielnych pracowników nauki w medycynie rodzinnej. Ja także staram się zachęcać młodych lekarzy do kariery naukowej. Pod moim promotorstwem czworo lekarzy uzyskało stopień doktora nauk medycznych, a czworo kolejnych jest w trakcie przewodu doktorskiego. 

Żadnym innym też nie kieruje najbardziej wpływowa kobieta w ochronie zdrowia. Jak istnienie tak mocnej kadry w praktyce przekłada się na kształcenie studentów?
Jesteśmy bardzo dobrze zorganizowanym ośrodkiem szkoleniowym na wszystkich poziomach. Studentom zapewniamy możliwość realizacji zajęć teoretycznych i praktycznych, a rezydentom – kursy specjalizacyjne i kształcenie ustawiczne. To efekt wieloletniej dobrej współpracy ze środowiskiem lekarzy rodzinnych Wrocławia i Dolnego Śląska: Fundacją na rzecz Medycyny Rodzinnej, dolnośląskim oddziałem Polskiego Towarzystwa Medycyny Rodzinnej, którym kieruje dr hab. Maria Bujnowska-Fedak, lokalnym oddziałem Kolegium Lekarzy Rodzinnych i Federacji Pracodawców Ochrony Zdrowia "Porozumienie Zielonogórskie". 

Do tego dochodzą liczne centralne funkcje szefowej Zakładu Medycyny Rodzinnej UMW. Jest Pani konsultantem krajowym w tej dziedzinie, prezesem Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Medycyny Rodzinnej, pracuje w zespołach eksperckich przy ministrze zdrowia, by wspomnieć tylko przewodniczenie zespołowi ds. zmian w podstawowej opiece zdrowotnej czy też najnowszą funkcję pełnomocnika ministra zdrowia ds. wdrożenia opieki koordynowanej w POZ… 
No tak, można powiedzieć, że wszystkie nitki w medycynie rodzinnej prowadzą aktualnie do Wrocławia. Choć muszę dość często bywać w Warszawie. 

Pani entuzjazm wobec tej dziedziny jest widoczny w każdym publicznym wystąpieniu. Czy udaje się nim zarazić młodych lekarzy? Jeszcze nie tak dawno organizacje lekarzy i pracodawców POZ narzekały na niewielkie zainteresowanie tą specjalizacją, ostrzegając przed gigantyczną luką pokoleniową. 
Na szczęście to się zmieniło w ostatnich latach, co widać w liczbie zdających egzamin specjalizacyjny oraz rozpoczynających specjalizację. W ostatniej sesji medycyna rodzinna była obok interny najliczniejszym egzaminem. Lekarska młodzież zaczęła dostrzegać jej zalety. Ta specjalizacja daje możliwość osiągnięcia szybkiej samodzielności zawodowej, niezależności, a do tego nie ma dyżurów, co również dla części lekarzy może być zaletą. Pociągająca jest też kompleksowość opieki nad pacjentem. Wzrasta rola medycyny rodzinnej, a zmiany, jakie dzieją się w POZ, przywracają lekarzowi rodzinnemu podmiotowość i decydującą rolę w opiece nad pacjentem chorym przewlekle. Prace nad opieką koordynowaną prowadzą m.in. do wyposażenia go w bogatszy panel diagnostyczny po to, by mógł w szerszym zakresie leczyć pacjenta. To odwrócenie trendu, jaki obserwowaliśmy w ciągu wielu po  przednich lat, gdy sprowadzono lekarza rodzinnego do roli wystawiającego skierowania do specjalistów i kontynuującego terapię. Opieka koordynowana to znacząco zmienia. Lekarz rodzinny staje się koordynatorem leczenia pacjenta, ma decydujący wpływ na to, co się z pacjentem dzieje, współpracuje ze specjalistami, którzy pełnią funkcję konsultantów. Młodzi dostrzegają te zmiany, co ma także wpływ na wybór specjalizacji. 

Czy w zmieniającej się systemowo medycynie rodzinnej obowiązuje wciąż stara zasada o leczeniu "od maluszka do staruszka"? 
Oczywiście, nadal tak jest. Żadna inna specjalizacja nie daje tej wyjątkowej relacji między lekarzem a pacjentem. Jesteśmy najbliżej pacjenta, znamy go najlepiej, bo właśnie od tego przysłowiowego „maluszka”, leczymy często całe rodziny, budując życzliwe relacje. To specyfika naszej pracy, nie do powtórzenia nigdzie indziej. 

Jak studenci podchodzą do zajęć z medycyny rodzinnej? Czy trudno ich przekonać, że w razie wyboru tej specjalizacji nie czeka ich wcale nuda? 
Część z nich przychodzi z przekonaniem, że to najbardziej beznadziejna specjalizacja, z jaką mają do czynienia na studiach, więc nie warto się nią interesować. I nagle się okazuje, że mają nie tylko do przyswojenia wiedzę teoretyczną, ale bardzo różnorodne ćwiczenia. Dużo czasu poświęcamy nauce prawidłowej komunikacji lekarz–pacjent. Największą wagę przykładamy do nauki umiejętności praktycznych, a ta odbywa się w przychodniach medycyny rodzinnej – w gabinetach dostępnych w budynku przy ul. Syrokomli 1, ale także w ok. 20 placówkach POZ, które mają umowy o współpracy z UMW. Podczas zajęć praktycznych na V i VI roku studenci towarzyszą lekarzowi rodzinnemu w gabinecie. Takie zajęcia otwierają oczy na całe spektrum problemów, z jakimi zgłaszają się pacjenci. A w POZ można napotkać wszystko, również rzadsze schorzenia, o których studenci tylko czytali w książkach. To jest dla nich zaskoczenie, bo odbiega od stereotypu nudnej pracy w przychodni. W ostatnich miesiącach rozpoczęliśmy wdrażanie opieki koordynowanej w POZ, więc pokazujemy od razu studentom, co to jest plan opieki, jak go tworzyć, na czym polega ta koordynacja, jakie możliwości daje. Ważne jest też nasze – dydaktyków – podejście. W nauczaniu liczy się nie tyko przekazanie wiedzy, lecz także innych wartości, z których jedną z ważniejszych jest dostrzeganie w pacjencie człowieka. Nie chcemy wychowywać technokratów. Medycyna pozostaje dziedziną humanistyczną, a nas lekarzy nic bardziej nie odziera z człowieczeństwa, jak patrzenie na pacjenta wyłącznie przez pryzmat wyników badań. Dotyczy to szczególnie lekarzy rodzinnych, którzy w gabinecie zostają sam na sam z pacjentem, a w takiej sytuacji nie ma mowy o „chowaniu” się za wynikiem. Specyfika naszej pracy wymaga dobrych umiejętności miękkich, zwłaszcza komunikacyjnych. Żeby być dobrym lekarzem rodzinnym, trzeba być empatycznym człowiekiem, który potrafi porozmawiać z dzieckiem, dorosłym i osobą starszą, nawiązać kontakt otwierający na dialog. To niezmiernie ważne z wielu powodów, ale także dlatego, że jednym z naszych istotnych zadań jest profilaktyka zdrowotna i edukacja, w których umiejętność przekonywania, motywowania jest kluczowa. Uczymy tego, przede wszystkim pokazując studentom, jak sami opiekujemy się pacjentami. Ja często powtarzam, że żeby być dobrym lekarzem rodzinnym, trzeba przede wszystkim lubić ludzi. Reszty można się nauczyć. 

Czy taka idea medycyny rodzinnej, którą też Pani niestrudzenie popularyzuje, nie jest dzisiaj jednak wizją utopijną? Coraz więcej pacjentów znajduje się pod opieką dużych przychodni sieciowych, w których często trafia się na różnych, przypadkowych lekarzy i trudno o tę niepowtarzalną relację. 
To prawda, że rynek ma swój udział w kształtowaniu podstawowej opieki zdrowotnej. Są bardzo duże podmioty POZ, gdzie pacjent ginie w tłumie. Jednak w Polsce nadal ok. 50 proc. przychodni POZ to małe podmioty, obejmujące opieką do 5 tysięcy pacjentów. I takie dominują na Dolnym Śląsku. Ponadto część sieci składa się również z wielu małych poradni, więc także pacjenci "sieciówek" mają "swoich" lekarzy, którzy ich dobrze znają. To jest też kwestia organizacji opieki, zarządzania placówką POZ, ruchem pacjentów – nie da się jednoznacznie powiedzieć: "taki model jest dobry, a taki jest zły". Warto też pamiętać, że pacjent zawsze ma prawo wyboru i zmiany lekarza oraz placówki POZ. 

Co uważa Pani dzisiaj za najważniejsze zadanie, jakie stoi przed podstawową opieką zdrowotną w Polsce? 
Bez wątpienia jest to wdrożenie w POZ opieki koordynowanej. Jest to przywrócenie pierwotnej idei, jaka stała u podstaw medycyny rodzinnej, powrót do źródeł. W tym systemie lekarz rodzinny ma szerokie kompetencje, do dyspozycji większy panel diagnostyczny, możliwość bezpośredniej konsultacji ze specjalistami i to on odpowiada za cały plan opieki nad pacjentem.

Czy należy Pani do tych osób, które od dziecka marzyły o zawodzie lekarza? 
Może nie od przedszkola, ale dość wcześnie, bo już w szkole podstawowej wiedziałam, że chcę być lekarzem. Wybór specjalizacji nie był jednak taki oczywisty. Wszystko zaczęło się od przypadku. Na IV roku studiów koleżanka namówiła mnie na spotkanie koła naukowego medycyny rodzinnej. To była wtedy nowa specjalizacja. Budynek przy ul. Syrokomli był nowy, piękny, dobrze wyposażony. Dużo się tam działo. Koleżanka zrezygnowała, a ja połknęłam bakcyla. Profesor Steciwko potrafił zarażać swoją pasją, jego osobowość miała ogromny wpływ na moje wybory. Wkrótce zostałam wiceprzewodniczącą SKN, potem przewodniczącą. I tak wsiąkłam w medycynę rodzinną, zostając pracownikiem naukowo-dydaktycznym katedry i otwierając specjalizację z medycyny rodzinnej.

Pracuje Pani jeszcze jako lekarz? Pytam, bo trudno sobie wyobrazić, by przy tylu ważnych i zapewne czasochłonnych funkcjach można na to znaleźć czas. 
Staram się godzić wszystkie swoje funkcje, choć jest to bardzo obciążające i wymaga pracy po kilkanaście godzin na dobę, bo wiele zadań realizuję popołudniami i wieczorami. W pracy dydaktycznej udaje się realizować zajęcia dzięki zespołowi wspaniałych dydaktyków w naszym zakładzie. Wciąż też przyjmuję pacjentów, choć rzeczywiście w ograniczonym zakresie, staram się łączyć to z zajęciami ze studentami, które też odbywają się przy pacjencie. Nieraz dochodziły mnie głosy od osób, które leczyłam przez wiele lat: "Pani doktor nas zostawiła". To nieprawda. Nawet jeśli mam teraz mniej pacjentów pod opieką, to wszystko, czym zajmuję się zawodowo, jest przecież dla nich.

Tags #umw
Authored by: Anna Szejda Creation date: 10.04.2023 Update authored by: Anna Szejda Update date: 17.04.2023