Wróć do strony głównej
Gazeta Uczelniana | 20.06.2023

Jedyny taki zespół w Polsce

Agata Thannhäuser i dr Łukasz Szleszkowski z Zakładu Medycyny Sądowej Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu to zgrany i wyjątkowy w skali kraju duet. Antropolog sądowa i lekarz, specjalista medycyny sądowej od lat przeprowadzają ekshumacje m.in. ofiar systemów totalitarnych. Teraz znów jest o nich głośno za sprawą zbliżającej się beatyfikacji rodziny Ulmów ze wsi Markowa pod Łańcutem. Józef i Wiktoria oraz sześcioro ich dzieci zostali straceni w 1944 r. za ukrywanie Żydów. Z ekspertami UMW, którzy brali udział w oględzinach szczątków, rozmawia Anna Szejda.

Wybieracie się Państwo na uroczystość beatyfikacji rodziny Ulmów? 
Łukasz Szleszkowki: Tak. Zawsze, jeśli jest możliwość, staramy się uczestniczyć w takich wydarzeniach od początku do końca. Byliśmy też na wielu pogrzebach ekshumowanych przez nas ofiar totalitaryzmów. 
Agata Thannhäuser: Na wcześniejszych dwóch beatyfikacjach również byliśmy. 

Czyli to nie były Wasze pierwsze oględziny beatyfikacyjne? 
AT: Nie. Przy poprzednich dwóch jednak nie pojawialiśmy się tak jak teraz z imienia i nazwiska, a ponieważ podpisaliśmy stosowne dokumenty i obowiązuje nas tajemnica, nie możemy nawet powiedzieć, czyich szczątków dotyczyły. Jeden z tych procesów już się zakończył, drugi jeszcze trwa.
ŁS: Sprawa Ulmów była wyjątkowa, bo archidiecezja przemyska zdecydowała się podać do publicznej wiadomości kilka informacji. Dlatego też ta ekshumacja stała tak głośna. Więcej niż było w doniesieniach medialnych nie możemy jednak ujawnić. 

A możecie ujawnić, czym różni się ekshumacja kościelna od świeckiej? 
AT:
Sama ekshumacja jako procedura administracyjna wygląda tak samo, jak w przypadku prokuratorskiej czy takiej, w czasie której chcielibyśmy na przykład przenieść szczątki kogoś bliskiego do innego grobu. Zupełnie inna jest natomiast atmosfera… 
ŁS: To prawda, poza tym dla przedstawicieli Kościoła było to niezwykłe i podniosłe wydarzenie, co wyraźnie odczuwaliśmy w czasie naszych prac. Mam też wrażenie, że wiele tajemnic prokuratorskich nie jest tak pilnie strzeżonych, jak ta. Nawet naszemu przełożonemu [prof. Tomasz Jurek, kierownik Zakładu Medycyny Sądowej UMW] mogliśmy zdać jedynie ogólną relację, bez wchodzenia w szczegóły. Dodatkowo w czasie „tradycyjnych” oględzin robimy notatki, sporządzamy dokumentację fotograficzną, szkice, potem protokół. Po ekshumacji Ulmów nie została nam żadna dokumentacja. Protokół na bieżąco sporządzał notariusz kurii biskupiej, a my wróciliśmy do domu jedynie z tym, co nam zostało w głowach. 
AT: Wiadomo jednak, że w czasie oględzin pewne rzeczy trzeba zanotować, chociażby po to, aby nie popełnić błędu, na przykład przy porównywaniu szczątków. Przyznaję więc, że zrobiłam drobne notatki, ale zostały mi odebrane. 
ŁS: Niektóre nasze wyjazdy objęte są ścisłą tajemnicą, czasem możemy powiedzieć jedynie do jakiego województwa jedziemy. 

Wróćmy do rodziny Ulmów. Ekshumacja, którą przeprowadziliście miała na celu… 
ŁS:
…używając fachowego języka to była rekognicja kanoniczna, która polega na ekshumacji i rozpoznaniu. Jej celem jest wydobycie szczątków z pierwotnego miejsca pochówku i przeniesienie ich we wskazane przez Kościół miejsce oraz pobranie szczątków na relikwie. Dodatkowo wykonaliśmy oględziny antropologiczne oraz sądowo-medyczne. 

Które potwierdziły historyczne źródła, że 24 marca 1944 r. niemieccy żandarmi wykonali egzekucję zarówno na Ulmach, jak i rodzinach żydowskich? 
ŁS: Tak, oględziny potwierdziły dane archiwalne i tu nie było zaskoczenia, jednak więcej powiedzieć nie możemy. Nie zawsze jednak stwierdzenie obrażeń postrzałowych jest proste, wszystko zależy od stanu szczątków i charakteru obrażeń. Kiedy robiliśmy oględziny na Łączce [miejsce ukrycia zwłok ofiar komunizmu na dzisiejszym Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie], w części przypadków nie udało nam się ustalić przyczyny śmierci, choć badania DNA wskazywały, że należą one do osób, które zostały rozstrzelane.

Zapewne też nie możecie powiedzieć, ale ciekawa jestem, czy udało Wam się zidentyfikować poszczególnych członków rodziny Ulmów. Chodzi mi głównie o dzieci, bo było ich sześcioro w wieku od 1,5 roku do 8 lat. Podejrzewam, że ich szczątki były podobne. 
AT:
To akurat chyba możemy powiedzieć, bo każdy członek rodziny będzie miał swój relikwiarz. Rzeczywiście nie mieliśmy pewności, czy ta identyfikacja się powiedzie, ale udało się. 

Co mówią kości podczas oględzin? Jak na ich podstawie oceniacie płeć czy wiek? 
AT:
Podczas ekshumacji podejmujemy kości, czyścimy i układamy szczątki w porządku anatomicznym. Na ich podstawie staramy się ustalić tzw. triadę identyfikacyjną, czyli wiek, płeć i wysokość ciała osoby, do której należą. Nasze możliwości zależą jednak od stanu szczątków i ich liczby. Czasem są kompletne, łącznie z kośćmi paliczków czy trzeszczkami, a innym razem mamy tylko kości długie i czaszkę, bądź tylko ich części. Oględziny szczątków dziecięcych są trudniejsze i wymagają większego wysiłku, bo jest ich więcej. Szkielet, który składa się częściowo z elementów chrzęstnych, nie przypomina szkieletu dorosłej osoby. Jeśli w fazie rozwoju nie doszło jeszcze do zrośnięcia nasad z trzonami kości długich, mierzymy kości długie i dzięki specjalnym tabelom określamy wiek biologiczny. Gdy nastąpiło już kostnienie szkieletu, korzystamy z wiedzy, w jakich okresach życia zachodzą konkretne zmiany w układzie kostnym. 
ŁS: Bo w kościach nie ma zapisanych liczb, tylko fazy rozwoju… 
AT: Dokładnie. W przypadku dorosłych najbardziej natomiast interesują nas trzy elementy: zmiany morfologii powierzchni końca mostkowego żeber, zmiany morfologii powierzchni uchowatej kości biodrowej i zmiany morfologii powierzchni spojenia łonowego. Na ich podstawie jesteśmy w stanie określić wiek biologiczny z dokładnością do 2-3 lat. Jeśli chodzi o płeć, u dziecka nie można jej określić na podstawie szczątków. Taką możliwość, do czasu pojawienia się cech dymorfizmu płciowego, dają wyłącznie badania genetyczne. U dorosłych analizie pooddajemy głównie kości miednicy, stanowiące szkielet układu rozrodczego, oraz czaszkę.
ŁS: W przypadku czaszki ważne jest na przykład pochylenie łuski kości czołowej. U kobiet jest ona prosta, pionowa, trochę jak u dziecka, a u mężczyzn pochylona jak u małpy… 
AT: …ja mówię, że jak u neandertalczyków. Poza tym męska czaszka jest masywniejsza, ma silniej zaznaczone przyczepy mięśniowe, bardziej kwadratową żuchwę. Dodatkowo u kobiet nie ma tak silnie zaznaczonej guzowatości potylicznej zewnętrznej, czyli niewielkiej wypukłości w postaci guzka lub kolca, widocznej z tyłu głowy u wielu mężczyzn. 

Czyli w przypadku dzieci Ulmów określiliście wiek szczątków i dopasowaliście je do Stasia, Basi, Władzia, Franka, Antosia i Marysi. A udało Wam się potwierdzić, że w czasie egzekucji ich mama, Wiktoria Ulma, była w ciąży? 
AT: Nie możemy niestety powiedzieć. 

Długo pracujecie razem? 
AT: Od 2008 roku. 
ŁS: Tak, zaczęło się od sprawy Stanisława Pyjasa, potem był Smoleńsk, Instytut Pamięci Narodowej… Nieskromnie mówiąc, jesteśmy jedynym teamem w Polsce, który tworzy antropolog sądowa i specjalista medycyny sądowej. Od lat pracujemy razem, jeździmy na ekshumacje i właściwie rozumiemy się bez słów. Przez to jesteśmy rozpoznawalni w środowisku i zapraszani do współpracy. 

Dlaczego jedynym? Wynika to z niewielkiej liczby antropologów sądowych w Polsce? 
ŁS:
Tak, jest ich chyba zaledwie trzech, w tym Agata. 

Szczęściarz z Pana! Ale czemu tak mało? 
AT:
Zawód antropologa sądowego nie jest wprawdzie uregulowany prawnie i wiele osób tak siebie nazywa, ale żeby rzetelnie zajmować się tą profesją, trzeba, moim zdaniem, pracować z medykami sądowymi. Nie ma innej możliwości zdobycia doświadczenia i wiedzy. 
ŁS: Bycie antropologiem fizycznym a sądowym to dwie zupełnie inne sprawy… 

Jak więc Pani została antropologiem sądowym? Pytam, bo może ktoś chciałby pójść w Pani ślady.
AT:
Ukończyłam biologię (specjalność biologia człowieka) na Uniwersytecie Wrocławskim, ale pracę magisterską na temat badań masowej mogiły szczątków ludzkich z obozu Gross-Rosen pisałam już tu, w Zakładzie Medycyny Sądowej, na mocy porozumienia między uczelniami. Jednym z moich promotorów był dr Jerzy Kawecki [specjalista medycyny sądowej, wykładowca w Katedrze i Zakładzie Medycyny Sądowej UMW]. Ostatecznie ówczesna szefowa zakładu – prof. Barbara Świątek uznała, że chyba mam predyspozycje do tej pracy i dostałam etat. 
ŁS: Pamiętajmy zresztą, że Zakład Medycyny Sądowej to nasze główne miejsce pracy, a ekshumacje to poboczne, choć czasochłonne zajęcie i możliwe wyłącznie dzięki wyrozumiałości naszego szefa oraz koleżanek i kolegów. 
AT: Dokładnie, oni już wiedzą, że jak dzwonię i pytam o kalendarz, to będę prosiła, żeby zamienili się ze mną zajęciami. Chylę przed nimi czoła, bo mają dla nas dużo zrozumienia. 
ŁS: Był taki rok, kiedy 80 dni roboczych spędziłem w terenie, więc podziękowania należą się też naszym rodzinom. To co robimy, to rodzaj misji, która wpływa również na ich życie. Na szczęście moja żona świetnie to rozumie, a mój syn jest już dorosły, choć kiedy najczęściej wyjeżdżałem, był jeszcze małym dzieckiem. I potem dostawałem laurki na Dzień Ojca z rysunkami egzekucji żołnierzy wyklętych. 

Współpracujecie z policją, prokuraturą, sądami rodzinnymi, Kościołem katolickim, ale również z Instytutem Pamięci Narodowej w zakresie ekshumacji ofiar reżimów. Jak to się zaczęło? 
ŁS:
Przede wszystkim zawsze podkreślamy, gdzie to się zaczęło, czyli we Wrocławiu. Ponad 20 lat temu prof. Krzysztof Szwagrzyk [historyk, od 2016 r. zastępca prezesa IPN] zajął się tematem ofiar represji powojennych. Poszukując materiałów, trafił do naszego zakładu i nawiązał współpracę z moim mistrzem i nauczycielem – doktorem Kaweckim. W latach 2003–2006 wykonali pierwsze, pojedyncze ekshumacje, a z czasem powstał większy zespół, do którego i my dołączyliśmy. W latach 2011 i 2012 prowadziliśmy prace na Cmentarzu Osobowickim, w czasie których ekshumowaliśmy około 500 szczątków, w tym 299 należących do więźniów, które przebadaliśmy. Udowodniliśmy wówczas, że szczątki ofiar można odnaleźć, zbadać naukowymi metodami antropologicznymi, medyczno-sądowymi i genetycznymi, zidentyfikować oraz oddać rodzinom. To właśnie te prace zapoczątkowały współpracę z IPN i otworzyły przed nami drzwi do dalszych działań. Nie miały one takiego rozgłosu, jak kolejne, ale gdyby nie one, nie byłoby prawdopodobnie ekshumacji na Łączce i wielu innych. 

Oddać rodzinom, przywrócić godność i prawo do pochówku… To, jak rozumiem, główny cel ekshumacji organizowanych przez IPN? Zbrodnie przeciwko ludzkości nie przedawniają się, ale patrząc realnie, winni nie zostaną już ukarani. Macie kontakty z bliskimi ofiar, jeździcie na ich pogrzeby, włączają się emocje. To Wam przeszkadza czy pomaga w pracy? 
ŁS:
Dawno temu, na początku swojej pracy, rzeczywiście widziałem głównie szkielet, przestrzeloną czaszkę. Patrzyłem na nie czysto technicznie. Przełomem był pogrzeb marynarza Stefana Półrula – pierwsza sprawa, w której uczestniczyłem od początku do końca. A więc ekshumacja, badania, uroczysty pogrzeb. Teraz zawsze wcześniej robimy rozeznanie, sprawdzamy kogo szukamy, jaka jest jego historia i historia miejsca, w którym spoczywa. Poza tym nasza praca ma też wymiar naukowy. Opublikowaliśmy już kilka pionierskich artykułów w najważniejszych, międzynarodowych czasopismach medyczno-sądowych, które opisują nasze interdyscyplinarne badania. Bez kontekstu historycznego trudno byłoby nam je przygotować. W jednym z nich jako pierwsi opisaliśmy, jak naprawdę wyglądały w Polsce egzekucje przez rozstrzelanie. 

Jak? 
ŁS:
Zgodnie z przepisami w egzekucji miał uczestniczyć pluton złożony z 4–5 żołnierzy. Strzał powinni oddać na komendę z broni długiej prosto w serce, aby oszczędzić głowę. Miało to dać rodzinom możliwość pożegnania i identyfikacji. Z naszych badań wynika jednak, że nie przestrzegano tych przepisów, strzelano w tył głowy i z góry zakładano, że zwłoki będą ukrywane, bez żadnego rozpoznania czy godnego pochówku. 

A co z tymi emocjami? 
AT:
Jeśli chcemy profesjonalnie wykonać pracę, musimy je wyłączyć, bo przesłaniają trzeźwe myślenie. One się często pojawiają, ale dopiero po tym, kiedy wykonamy zadanie i zamykamy sprawę, na przykład wtedy, kiedy szczątki zyskują imię i nazwisko. Zresztą nie tylko szczątki, pracujemy przecież przy wielu ciężkich sprawach – zabójstwa dzieci czy wykorzystywanie seksualne. 
ŁS: Nasza praca wymaga specyficznych cech osobowościowych. To zawód dla pasjonatów, nie dla ludzi z przypadku. Jeśli ktoś mnie pyta, jak długo się przyzwyczajałem do robienia sekcji, odpowiadam, że gdybym musiał się przyzwyczajać, to by znaczyło, że nie nadaję się do tej roboty. To nie jest tak, że robimy z siebie twardzieli albo traktujemy swoje obowiązki bezrefleksyjnie. Nie. Zachowujemy wrażliwość, ale w czasie pracy wyłączamy emocje. I jeszcze dodam, że medycyna sądowa, mimo powszechnie panującej opinii, nie rujnuje życia oraz psychiki. Wbrew pozorom jesteśmy normalnymi, radosnymi ludźmi, może nawet bardziej niż inni, bo obcując ze śmiercią, wiemy jak kruche jest życie. 

Na koniec muszę zapytać… Oglądacie seriale kryminalne? 
AT:
Tak, choć często mnie bawią. Pamiętasz jak wysłałam Ci kiedyś screena z jakiegoś filmu i napisałam: „Zobacz, jak łopatki ułożyli”? 
ŁS: Pamiętam, ale ja raczej nie oglądam. Kiedy pojawia się ten temat na zajęciach, pytam studentów: Czy gdybyście byli piekarzami, oglądalibyście w domu serial „Piekarze Los Angeles”? A z kryminalnych książek to zatrzymałem się na komiksie o „Kapitanie Żbiku”. 
AT: Ja uwielbiałam bajkę „Sinobrody”. 

Nie kojarzę… 
AT:
To taka baśń o człowieku, który mordował swoje żony, a zwłoki ukrywał w komnacie. 
ŁS: Teraz może być problem, aby uwodnić, że rzeczywiście jesteśmy całkowicie normalni... (śmiech)

Fot. Tomasz Walów

Tagi #umw
Autor: Anna Szejda Data utworzenia: 20.06.2023 Autor edycji: Anna Szejda Data edycji: 22.07.2023