Back to homepage
News | 26.09.2025

Ekshumacje w cieniu wojny

W ekshumacjach uczestniczy od kilkunastu lat, ale po raz pierwszy wyjechał do kraju, w którym trwa konflikt zbrojny. Czy się wahał? – Nie. Czułem, że muszę tam być – mówi dr Łukasz Szleszkowski z Zakładu Medycyny Sądowej Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu. We Lwowie, gdzie wspólnie z zespołem Instytutu Pamięci Narodowej badał szczątki polskich żołnierzy, spędził pięć tygodni. – Miasto teoretycznie nie jest zagrożone, ale czuć, że życie toczy się w cieniu wojny – dodaje.

Biuro Poszukiwań i Identyfikacji Instytutu Pamięci Narodowej (IPN) wniosek o wydanie zgody na poszukiwania polskich żołnierzy złożyło w lutym br. Od razu też rozpoczęło przygotowania do wyjazdu, aby nie tracić czasu, gdy odpowiedź będzie pozytywna.

– Mieliśmy cykl szkoleń, w tym kurs pierwszej pomocy z elementami medycyny pola walki oraz warsztaty z cyberbezpieczeństwa. Otrzymaliśmy też indywidualne apteczki z takim wyposażeniem, jakie mają żołnierze, a także szczegółowe zalecenia dotyczące naszego bezpieczeństwa – wyjaśnia dr Łukasz Szleszkowski. – Byliśmy dobrze przygotowani. Na tyle, na ile można być przygotowanym na pobyt w kraju, w którym toczy się wojna, choć w naszym przypadku ryzyko, na szczęście, było niewielkie.

Zgodę na poszukiwania Ministerstwo Kultury i Polityki Informacyjnej Ukrainy wydało w czerwcu. Kilka tygodni później zespół IPN był już na miejscu. 

– Lwów leży na zachodzie kraju, około tysiąca kilometrów od linii frontu. Jest więc w miarę bezpieczny, a jego mieszkańcy starają się żyć "normalnie:. Czuć jednak tę wojnę. Ja ją czułem – wspomina wrocławski lekarz, specjalista medycyny sądowej. – Codziennie rano jest minuta ciszy, aby uczcić tych, którzy polegli. Całe miasto wtedy zamiera, my też przerywaliśmy pracę, tym bardziej że towarzyszyli nam członkowie Towarzystwa "Ukraińska Pamięć". Cisza towarzyszy też konduktom pogrzebowym poległych żołnierzy.

Na ulicach widać zdjęcia młodych chłopaków, którzy zginęli w czasie walk. Widać też weteranów z protezami, którzy wprawdzie przeżyli, ale wojna zabrała im zdrowie i sprawność. I co jakiś czas słychać syreny, które informują o potencjalnym zagrożeniu.

– Każdy ma w telefonie aplikację, która powiadamia o niebezpieczeństwie. W czasie naszego pobytu słyszeliśmy kilkanaście takich alarmów – opowiada dr Łukasz Szleszkowski. Szczególnie zapamięta ten, który obudził go w nocy z 20 na 21 sierpnia. Nie oznaczał podwyższonej gotowości, lecz ostrzegał przed realnym zagrożeniem. Rosja przeprowadziła wówczas zmasowany atak powietrzny m.in. na Lwów z użyciem dronów Shahed i pocisków rakietowych. Jedna osoba wówczas zginęła, a dziesiątki budynków zostały uszkodzone. 

– Słyszeliśmy i czuliśmy te eksplozje, mimo że były dość daleko – relacjonuje lekarz i dodaje, że pierwszy tydzień po powrocie do Polski odsypiał wyjazd: – Dopiero wtedy zrozumiałem, że tam, w Ukrainie, ludzie cały czas są w gotowości, cały czas mają świadomość ataku.

Same poszukiwania przebiegały bez przeszkód, poza tym teren cmentarza przez całą dobę był chroniony przez policję. Pracowali po 10-12 godzin dziennie. Na miejscu – jak zwykle podczas ekshumacji – rozbili obóz. Każdy taki wyjazd, na który trzeba zabrać potrzebny do prac sprzęt, to duże przedsięwzięcie logistyczne. W namiotach urządzili m.in. pracownię przeznaczoną do oględzin szczątków i przedmiotów znalezionych podczas prac oraz laboratorium do pobierania i zabezpieczania materiału genetycznego.

– Moje zadanie polegało na oględzinach sądowo-medycznych, które opierają się głównie na analizie i ocenie obrażeń ujawnionych na szczątkach, opisaniu ich i udokumentowaniu oraz ustalaniu przyczyny zgonu. Pobierałem też materiał do badań genetycznych – tłumaczy dr Łukasz Szleszkowski. 

Zespół IPN, z którym pracował, nie był przypadkowy. Część osób ma za sobą ponad 20 lat doświadczenia w pracach ekshumacyjnych za wschodnią granicą Polski, m.in. w Bykowni czy Włodzimierzu Wołyńskim. Co ciekawe, gdy w Polsce 15 sierpnia świętowano Dzień Wojska Polskiego, delegacja IPN pracowała. – Ekshumacja szczątków naszych żołnierzy, wrześniowców, była najlepszym sposobem na uczczenie tego święta – uważa lekarz.

We Lwowie badali dwa groby masowe, w których Biuro Poszukiwań i Identyfikacji IPN już sześć lat temu zlokalizowało miejsce pochówku polskich żołnierzy – tych, którzy bronili Lwowa we wrześniu 1939 roku. Wśród nich byli m.in. członkowie 10. Brygady Kawalerii Stanisława Maczka.

Prace nie były łatwe, bo groby zostały naruszone – najpierw przez późniejsze pochówki osób cywilnych, a potem w czasie likwidacji cmentarza. Dodatkowo szukali szczątków żołnierzy, którzy zginęli m.in. w czasie ostrzału artyleryjskiego, powodującego rozległe obrażenia, a to zawsze utrudnia oględziny.

Na razie wiadomo, że odnaleźli szczątki co najmniej 31 osób oraz wiele szczątków luźnych. Może się okazać, że ofiar będzie dwa razy więcej, ale to pokażą badania genetyczne.

– Natrafiliśmy też na wiele przedmiotów należących do żołnierzy, m.in. guziki wojskowe, sprzączki, ale też polski hełm, tzw. salamandra – wylicza medyk sądowy z UMW. – Znaleźliśmy też medaliki, różańce, polskie monety i aż jedenaście nieśmiertelników.

Teraz najważniejsza jest identyfikacja oraz godny pochówek żołnierzy w polskiej kwaterze wojennej na cmentarzu w Mościskach. 

Czy wahał się przed wyjazdem? Czy myślał, żeby tym razem zostać w domu? – Nie. Od razu powiedziałem, że jeśli otrzymamy zgodę, to jadę – twierdzi dr Łukasz Szleszkowski i wyprzedza kolejne pytanie: – Potem poinformowałem żonę i syna, ale oni wiedzieli, że nie ma innej opcji. Że to jest moje miejsce, że muszę tam być. 

Wyjazd ocenia jako niezwykle ciekawy. Zdobył nową wiedzę i nowe doświadczenia. – To było duże przeżycie, a ze względu na trwającą wojnę, wspomnienia pewnie zostaną ze mną na zawsze, zwłaszcza że patrzę na takie prace przez pryzmat rodzinnych historii – przyznaje. – Jak na lekarza mam spore doświadczenie z ekshumacji ofiar systemów totalitarnych XX wieku, ale przy eksploracji grobów żołnierzy z września 1939 byłem pierwszy raz. Widok polskich nieśmiertelników w ziemi zrobił na mnie niesamowite wrażenie…

morozowka

O wspominanych rodzinnych historiach rozmawialiśmy z dr. Łukaszem Szleszkowskim jeszcze przed jego wyjazdem do Ukrainy. 

Napisał Pan książkę "Listy z Morozowki 1940-1946". Na podstawie 89 zachowanych listów, kartek i depesz poznajemy historię Pana najbliższych: rodziny polskiego oficera, więźnia obozu w Starobielsku i ofiary zbrodni katyńskiej. Rodziny zesłanej do tytułowej Morozowki w Kazachstanie.
To trochę za dużo powiedziane, że napisałem książkę, bardziej opracowałem unikalny materiał źródłowy przechowywany w rodzinie. Jak zaznaczyłem we wstępie, nie jest to historia wyjątkowa. Podobne dotyczą wielu tysięcy polskich rodzin, ale nie każda ma możliwość dotarcia do źródeł, które pozwoliłyby odtworzyć i uporządkować ciąg zdarzeń, przeżyć katharsis i rozliczyć się z rodzinną traumą. Mówiąc o traumach, mam na myśli choćby moją mamę, która trafiła do Morozowki jako roczne dziecko. Do kraju wróciła jako 7-letnia dziewczynka, tylko z babcią, bo w tym trudnym czasie straciła matkę, ojca i dziadka. 

Ojca, Stefana Lisowskiego, polskiego oficera, uczestnika Kampanii Wrześniowej z 1939 roku.
Tak, który trafił do obozu jenieckiego w Starobielsku, jak większość polskich oficerów. Został zamordowany w czasie zbrodni katyńskiej, a masowy grób, w którym spoczywa, znajduje się w Charkowie. Jego żona z maleńkim dzieckiem, czyli moją mamą, oraz swoimi rodzicami zostali zesłani do Kazachstanu, do tytułowej Morozowki, na pograniczu Azji i Europy. 

Nie chcę zdradzać całej historii, bo warto książkę przeczytać. Dodajmy tylko, że Pański pradziadek, Adam Wyrożębski, zmarł rok później.
A babcia zginęła tragicznie w 1944 r. Adam Wyrożębski już wcześniej był zesłany – jeszcze za czasów carskich – do Rosji, gdzie poznał moją prababcię. Historia zapisana w listach ma wiele różnych aspektów. Jeden z nich pokazuje, jak wielką siłę miały wówczas kobiety, o czym często zapominamy albo nie mówimy głośno. Mama, babcia i prababcia zostały w Morozowce same i były zdane na siebie. Ich listy pokazują, jaką siłą musiały się wykazać, aby przetrwać i aby ocalić dziecko. Gdyby nie kobiety z mojej rodziny, ta książka by nie powstała.

Jaki był ich udział?
Dzięki nim zachowały się listy i zdjęcia. Pewnego dnia zacząłem przeglądać fotografie ze starego albumu z 1905 roku należącego do prababci. Wyjmowałem fotografie, patrzyłem na daty, imiona, dedykacje. Potem sięgnąłem po listy i wtedy mi się zaczęła układać historia. Historia, która teoretycznie w mojej rodzinie była żywa, ale okazało się, jak wiele o swoich korzeniach i przodkach nie wiemy, podczas gdy ma to ogromny wpływ na nasze życie, zachowanie, wybory. To są traumy, które przechodzą z pokolenia na pokolenie i nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy.

Badając losy rodziny w latach 1940-1946 dotarł Pan do dalszej historii, obejmującej w sumie cztery pokolenia. Pokazuje ona przeszłość, o której dziś niewiele się mówi, głównie dlatego, że nie ma już jej świadków, a ich potomkowie nie zawsze wiedzą, jakie mają korzenie.
Już po wydaniu książki udało mi się częściowo odtworzyć, w oparciu o dokumenty, historię rodziny Juliana Bronowickiego, mojego prapradziadka. Po Powstaniu Styczniowym został zesłany na północ carskiej Rosji nad Morze Białe i tam założył rodzinę. Jeden z jego synów, Jerzy, został zamordowany podczas tzw. polskiej operacji NKWD, masowej zbrodni ludobójstwa, dokonanej w latach 1937-1938 na około 150 tysiącach obywateli polskiego pochodzenia, którzy mieszkali w ZSRR. Powodem były wyimaginowane zarzuty szpiegowsko-dywersyjne, ale tak naprawdę chodziło tylko o polską narodowość. O ile zbrodnia katyńska jest w świadomości społecznej obecna i dobrze znana, to wiedza o ludobójstwie dokonanym na Polakach pod koniec lat 30. XX wieku w ZSRR nie jest tak powszechna. Zwłaszcza że o te ofiary często nie ma się kto upomnieć. Moja historia rodzinna to cztery pokolenia walki i represji ze strony carskiej, a potem sowieckiej Rosji, rozgrywająca się na tle ówczesnych wydarzeń historycznych.

Zastanawiam się, czy możemy tu mówić o zależności – wkłada Pan tyle serca w ekshumacje ze względu na swoją przeszłość, a może tak bardzo zainteresował się Pan historią rodziny z powodu współpracy z IPN?
Wydaje mi się, że to się działo równolegle i nie miało na siebie wpływu. Dopiero w którymś momencie te dwa aspekty się ze sobą zetknęły.

Albo nie zdaje Pan sobie sprawy, że miało…
Możliwe, ale faktem jest, że poznanie historii osób, których szczątków poszukujemy z IPN, jest bardzo ważnym aspektem tej pracy. Faktem jest też, że w ramach tej współpracy najbardziej interesują mnie ofiary represji, co jest wspólnym mianownikiem moich badań sądowo-medycznych i rodzinnej historii. I może dlatego tak bardzo denerwuje mnie, gdy słyszę: "A po co to robicie, po co szukacie starych kości? Szkoda na to pieniędzy". Tak może mówić ktoś, kto nie rozumie, jakie to ma znaczenie nie tylko dla historii, ale przede wszystkim dla rodzin, które czują, że pewne etapy ich przeszłości nie zostały zamknięte. Każde państwo powinno brać w ten sposób odpowiedzialność za swoich obywateli i historię. Biorąc udział w tych działaniach, mam świadomość, że realizuję niezwykle ważną i potrzebną misję.

Fot. Katarzyna Kwiatkowska-Szleszkowska

Tags #umw
Authored by: Anna Szejda Creation date: 26.09.2025 Update authored by: Anna Szejda Update date: 26.09.2025